środa, 11 kwietnia 2012

Halong Bay

No więc odzywamy się po dniu milczenia i pozdrawiamy wszystkich, którzy niecierpliwili się brakiem wpisów. Wczoraj, chwilkę po 8 rano, znów wsadzili nas w autobus. Tym razem bardziej zatłoczony i jakiś mniej wygodny. Odległość od zatoki to tylko 130 km ale na jej przebycie potrzebowaliśmy aż 4 godzin. Ruch jest ogromny, zasad na drodze niewiele ale wszyscy jeżdżą wolno dzięki czemu udaje się uniknąć
większości kolizji. Nad zatokę dojechaliśmy około południa i od razu ujrzeliśmy pierwsze wyrastające z morza skały. Ponoć jest ich prawie dwa tysiące. Cały teren został wpisany na listę dziedzictwa światowego Unesco a w zeszłym roku, w ogólnoświatowym plebiscycie, wybrany został jednym z nowych siedmiu cudów świata. W okolicach południa weszliśmy na łódź, która miała być dla nas domem na najbliższą noc. Na powitanie dostaliśmy lunch (o dziwo z widelcami). To jednak bardzo komercyjne miejsce i przynajmniej poza okresem wietnamskich wakacji nastawione głównie na białych. Zaraz po lunchu dobiliśmy do brzegu jednej z wysepek, na której znajdują się fascynujące jaskinie z pięknie podświetlonymi stalaktytami i stalagmitami.

Po ich obejrzeniu otrzymaliśmy klucze do kajut (każda z własną łazienką i klimatyzacją).

Płynęliśmy dalej aż dotarliśmy do pływającej wioski. Po pierwsze – naprawdę pływa, po drugie – naprawdę wioska. Nawet ma szkołę i bank. Każdy dom znajduje się na osobnej tratwie, przymocowanej jakoś do dna. Żyje tu ponoć około tysiąca ludzi zajmujących się głównie rybołówstwem. Wrażenie robi to niesamowite. Drewniany (albo blaszany) domek ma może 3 metry na 2, tratwa niewiele więcej. Na wielu tratwach bawi się gromadka dzieci wraz z psami. Kury też tam są. Jak oni się tam mieszczą?

Popływaliśmy kajakami w okolicach tej wioski delektując się fantastycznymi widokami skał wyrastających prosto z morza a następnie zacumowaliśmy w okolicy największej wyspy zatoki – Cat Ba, by tu spędzić noc. Zjedliśmy kolejny dobry obiad, tym razem składający się głównie z owoców morza i do godziny 22 siedzieliśmy na górnym pokładzie racząc się złocistym trunkiem o nazwie Hanoi. Noc minęła spokojnie i rano po zostawieniu części pasażerów na wyspie, wyruszyliśmy w drogę powrotną. Dopłynęliśmy do portu w Halong około 11, zjedliśmy lunch i po 4 godzinach jazdy w średnio wygodnym busie byliśmy w Hanoi. Znaleźliśmy sobie fajny hotel, z większym pokojem, z czymś co można nazwać oknem, za te same pieniądze. Co prawda nie ma komputera stacjonarnego ale mamy swój. Zjedliśmy obiad, wypiliśmy kilka piw i teraz już wypoczywamy. Jutro o 9 rano lot do Sajgonu.

P.S. od Emi:
- Na łodzi były z nami dwie wietnamki – turystki, które nie potrafiły posługiwać się sztućcami! Za każdym razem (nawet do śniadania) domagały się pałeczek.
- Widzieliśmy krowę wiezioną na motorze.
- Wietnamki strasznie nie lubią słońca. Unikają go jak mogą. Wiele z nich jeździ na motorach w kurtkach ze specjalnymi rękawami osłaniającymi zewnętrzną część dłoni. Często widzi się też dziewczyny z parasolkami (nawet na rowerach).










1 komentarz:

  1. Siedzimy razem przy kawce i podziwiamy piękne widoki na zdjęciach. Zazdrościmy Wam tej wycieczki. Rzeczywiście jest tam cudnie. Podziwiamy także literackie zdolności Marcina, Cejrowski niech się czuje zagrożony. Dlaczego nie ma zdjęcia krowy na motorze? Byłoby genialne zdjęcie na fejsika! Byłyśmy dziś na jodze, ciężko nam się ćwiczyło po długiej przerwie. Asia z Jędrkiem dzielnie ćwiczą jedzenie pałeczkami. Rozglądamy się za nowym czworonożnym przyjacielem. Chcemy wziąć ze schroniska!! Mamy kilka sobowtórów ś.p. Misi na oku. Może jak wrócicie to przywita Was nowy gość. Pozdrawiamy i czekamy na dalsze relacje. Mama Hania i Jolunia ;)

    OdpowiedzUsuń